*Powoli zbliżali się do Lwiej Skały.*
- Co my konkretnie będziemy robić? - zapytała Lori. - Tylko słuchać i obserwować?
- Możemy coś zmieniać, ale gdy wrócimy do swoich czasów wszystko będzie jak dawniej... może być zabawa z tą niewidzialnością - cieszył się Nit.
*Nagle zaczęła chichotać.*
- Ogolimy Skazę na łyso gdy będzie spał.
- Dobra. Tylko pamiętajmy, że nie jesteśmy niesłyszalni. - przestrzegł towarzysz. - Do zmroku jeszcze trochę czasu więc musimy poczekać. Coś porobimy, czy tylko poobserwujemy sytuację?
- Ja chętnie udam się na mały spacer. Trochę posłucham co tu się konkretnie działo. *Wskazała na dwie lwice rozmawiające parę metrów dalej.*
- Dobra, a ja przygotuję coś do ogolenia Skazy.
*Pobiegł nad pobliską rzekę, a po kilkunastu minutach wrócił z olbrzymim małżem.*
- Teraz go tylko naostrzyć o kamień.
*Po chwili wróciła Lori.*
- Z ich rozmów wynika że już od dawna polują poza lwią ziemią. Taryfę ulgową ma tylko Zira... niestety nie usłyszałam na czym polega ta tyryfa ale chyba się domyślam.
- Ja również...
*ostrzył i ostrzył - w końcu muszla była ostra jak brzytwa.*
- Gotowe. Słońce zachodzi więc za paręnaście minut Skaza będzie spał - stwierdził Nit.
***
- Dobra, słońce zaszło. Skaza raczej wcześnie chodzi spać. Możemy iść.
*Lori zaczęła cicho skradać się w kierunku Lwiej Skały. W końcu weszli do jaskini.*
- Cii... poczekajmy jeszcze chwilę - wstrzymał się Nit.
*Popatrzył na kościaną klatkę.*
- Biedny Zazu...
- Do dzieła! *Lwica kosmyk po kosmyku obcięła grzywę Skazy*
- Chyba trochę się zdziwi, gdy się obudzi - zaczęła chichotać. - Trzeba było wziąć więcej tych małży. Nie przewidziałam, że będzie nas więcej. Skończone - obejrzała efekt swojej pracy. - Dziwnie wygląda...
*Nit drugą częścią ogolił ogon Skazy, a na wierzchu przywiązał mu kokardkę z wysokiej trawy.*
- Już prawie... - wyszedł z jaskini i wrócił z czerwoną mazią. - Znalazłem to szukając czegoś do strzyżenia.
*Namalował na pysku Skazy czerwony uśmiech niczym jokera czy clowna.*
- Starczy już, kto nie kopie niech się odsuwa, w zad na "trzy cztery"... trzy...
- Cztery! - wzięła zamach i trafiła idealnie w cel Lori. * - Coś mi się zdaje, że on się zaraz obudzi. O kurcze surowe... - popatrzyła na swoje łapy. - Chyba ten guzik niewidzialności mi nawala!
*Lew również kopnął i odskoczył po czym powiedział na ucho do Lori: *
- Za mocno kopnęłaś, zaraz wszystko będzie OK. : D - powiedział po czym odsunął się do ściany.
//Skaza:
- Auuuu!!!
*Podrapał się po głowie.*
- Zaraz, moja grzywa, moja grzywa! FUUUU...!
*Pobiegł do rzeki przejrzeć się w niej.*//
*Lori znów popatrzyła na swoje łapy: *
- Rzeczywiście! Ok, Skaza skopany! Więc co teraz?
- Może uwolnijmy Zazu? - zaproponował.
- Zaraz, zaraz! Jesteśmy niewidzialni, nie sądzicie, że Zazu może nam odjechać na zawał jeśli nagle jego klatka wyleci w powietrze z niewiadomych przyczyn? - zaoponowała.
- Nie, czemu, Zazu przecież śpi, inaczej by nas usłyszał - zauważył. - Otworzymy klatkę i rzucimy jakiś kamień w jego stronę, żeby się obudził.
//Zazu:
*Rozejrzał się przestraszony.*
- C...co się stało? Nie ma Skazy?
*Szybko wyleciał z jaskini.*//
- No to zrobiliśmy dziś dwa dobre uczynki - lwica przeciągnęła się. - Nie masz pomysłu jak możemy jeszcze im pomóc? - wskazała na lwice stojące przy wyjściu z jaskini.
- Nie możemy, nie namówimy ich. Ich królem jest teraz Skaza i są mu posłuszne - stwierdził Nit.
- A ja myślę że nas posłuchają. Przecież tak naprawdę władza Skazy nie przyniosła im nic prócz głodu i pragnienia. To jaki ten plan? - zapytała entuzjastycznie.
- Pamiętaj, że władza Skazy dopiero się zaczęła i nie mają jeszcze innych powodów do buntu niż hieny - podkreślił.
- To trzeba załatwić delikatnie. Czy jest na sali dobry dyplomata?
- Na mnie nie licz, Kiara by się przydała... - zasępił się Nit.
C.D.N.
//Naprawdę to pisze się razem. Ib//
]]>Zanim napiszesz jakikolwiek post, naucz się lepiej ortografii. Tyle razy moderatorzy i admini Cię poprawiali, a ty to (najprawdopodobnie) ignorujesz, a ignorowanie admina lub moda może dla Ciebie źle skończyć.
Tak wiem, ile pracy trzeba włożyć, żeby opowiadanie, które piszesz, było ciekawe, czytelne i pociągające, bo sama czasami piszę opowiadania, ale ich nie udostępniam.
To tyle ode mnie. Mam nadzieję, że posłuchasz mnie lub Fana i poprawisz ortografię (chociaż patrzeć po ilości błędów nie zrobisz pewnie tego.).
Rozdział I
Północna granica Verden.
Trakt był dobry, zbudowany jeszcze przed pierwszą wojną z Nilfgaardem. Przy ważniejszych miejscach wyłożony kamieniem. Co jakiś czas spotkać można było karczmę w której można było zjeść, wypić, wymienić konie, odpocząć czy nasłuchać się nowin. Zbliżało się Lennas, miejscowe święto toteż na trakcie powinno być mnóstwo chłopstwa i kupców, jak co roku.
Tego roku było jednak inaczej...
Drogą szedł duży pochód, kilku konnych w środku, jedna kareta, dwa wozy, z tyłu i z przodu piechota. Onaczenia na tarczach i szatach wskazywały na to że wchodzą oni w skład Verdeńskiej armii, a sądząc po ich liczebności i dobrym stanie sprzętu, byli na usługach kogoś zamożnego.
Jeden z konnych dotychczas jadący z tyłu karety podjechał kłusem do jeźdzća w pozłacanej kolczudze, niebieskim płaszczu i ze zwisającym u rycerskiego, nabijanego srebnymi guzami pasa mieczem z odobną wysadzaną rubinami i szafirami rękojeścią.
-Panie, wybacz ale ludzie i konie są zmęczeni...zatrzymajmy się, niedaleko stąd jest karczma.- Powiedział ten który nadjechał z tyłu.
-Nonsens- Odpowiedział osobnik w złotej kolczudze -Przejedziemy przez Las Trymborski, za lasem jest Trymbork, tam odpoczniemy. A z tamtąd już rzut oszczepem do Verden.
-Z całym szacunkiem panie baronie...ale zmierzcha się, a jakiś czas temu widziano w okolicy Trymborku Wiewiórki...ponoć wybiły cały zbrojny tabor z Brugge...
-Bruggeńscy kupcy zawsze żałowali złota na zbrojnych do obrony.- Ziewnął baron -Nie rozpaczaj Tessen, ot i już las, jeszcze mila i zobaczymy mury Trymborku. Lepiej zobacz czy z baronową i moją córką wszystko w porządku.
-Ech...rozkaz waszej miłości.- Rzekł Tessen i odjechał w kierunku karety. Koń zatańczył, odwrócił się przodem do kierunku marszu. Jeździec zapukał do drzwiczek. Po chwili otworzyły się, baronowa, starsza kobieta w czarnej szacie i futrze tego samego koloru spała oparta o szkarłatne poduszki, naprzeciw niej siedziała baronówna. Była to młoda dziewczyna, zaledwie szesnastoletnia. Miała włosy koloru ciemnego blondu, przeplatane złotym. Była ładna, rysy twarzy iście arystokratyczne, blade lico i przenikliwie niebieskie oczy, wpatrzone były w chawtowaną jej drobnymi dłońmi chustę. Dziewczyna zdawała się pochłonięta chawtowaniem, na jej twarzy jednak widać było smutek.
-Pani.- Rzekł miękko młodzieniec na koniu przykładając pięść do swej piersi, tak jak salutowali wszyscy na Północy. -Czy wszystko w porządku?
-Tak...nie...nic nie jest w porządku...- Powiedziała, na chustę na jej kolanach spadły dwie krople łez.
-Ależ pani...czemuż płaczesz? Co się stało, powiedz, proszę.
-A jak myślisz? Jadę...jadę jak klacz na targowisko, będę pokazywana, oglądana jak wystawiona na sprzedaż...i tak będzie! W końcu kupi mnie jakiś prostak...który nawet nie będzie mnie kochał...- Powiedziała szlochając, zakryła twarz w dłoniach - Wybacz...wybacz, nie chciałam...
-Pani...proszę, nie płacz...- Wyciągnął zza szaty niewielką, białą chustę która miała mu służyć do czyszczenia broni, nie była jednak używana więc żołnierz uznał że nada się aby otrzeć łzy baronównej. -Wszystko co nowe wydaje się na początku złe, nie wiesz jeszcze co będzie cię czekać więc się boisz. To normalne. Mogę ci obiecać pani, nie będzie tak źle jak myślisz...- "Będzie...będzie tak. Tak zawsze było i będzie. Taki jest los szlacheckich dzieci..." pomyślał młodzieniec podając jej chustę. - Proszę, nie płacz już. Jesteśmy już w lesie Trymborskim, niedługo dojedziemy do miasta. Z tamtąd już niedaleko do Verden.
Dziewczyna wzięła chustę do rąk i wytarła łzy z twarzy.
-Dziękuję ci rycerzu...pocieszyłeś mnie. Jak cię zwą?
-Jestem Tyssen pani, nie jestem jednak rycerzem...nie jestem nawet giermkiem...nie jestem nawet szlachcicem...jestem tylko prostym mieszczaninem który zapragnął zostać kimś więcej.- Westchnął
-TYSSEN!!! GDZIE TY JESTEŚ DO CIĘŻKIEJ CHOLERY?!- Dało się słyszeć z przodu pochodu.
-Ekhm...wybacz pani...muszę już iść... - Mimo protestu baronównej którego nawet nie usłyszał do końca jeździec zamknął drzwi karety i pojechał kłusem do barona.
-Jestem panie...- Powiedział niepewnie.
-Jesteś...jeszcze raz przyłapię cię na zbyt długiej rozmowie z moją córką i karzę cię wybatożyć! Nie można jej teraz mącić w głowie! Ona ma wyjść za mąż.- Odpowiedział gniewnie możnowładca.
Przez następne pół godziny podróż upłynęła w milczeniu. Po jakimś czasie Tyssen usłyszał szelest w krzakach, trakt przechodził teraz przez niewielki wąwóz. Młodzieniec nerwowo przełknął ślinę.
-Panie...jesteś pewien że Wiewiórki nas nie zaatakują?
-Ile razy mam ci mówić?! TUTAJ NIE MA ŻADNYCH WIEWIÓREK!- Wrzasnął baron, w tym samym momencie dał się słyszeć cichy świst i charkot szlachcica. Z jego piersi wystawała ciemna strzała z prążkowanymi piórami. Tyssen wrzasnął, dobył miecza. To samo zrobili wszyscy z pochodu, wszyscy oprócz woźnicy który z ciężkim balastem w hajdawerach zeskoczył z kozła karety i zaczął w rozkroku umykać. To wszystko stało się w ułamku sekundy. Dziesiątki strzał zaświstały w powietrzu zatapiając się w ciałach kolejnych Verdeńskich żołdaków. Elfów nie było nigdzie widać. Ludzie padali jeden po drugim. Tyssen zeskoczył z konia, ukrył się za karetą, chciał otworzyć drzwi, nie zdąrzył. Elfia strzała wbiła mu się w prawe ramie i utkwiła w karecie. Młodzieniec wrzasnął. Jego towarzysze oraz służący siedzący na wozach, leżeli teraz na ziemi brocząc krwią, z każdego z nich sterczało kilka strzał.
Tyssen szarpnął się, przeszył go ból. Znowu krzyknął. Usłyszał za nim czyjeś kroki. Przymknął oczy czekając na uderzenie stali. To jednak nie nastąpiło. Ktoś za nim złapał go za włosy i szarpnął w tył. Żołnierz krzyknął na cały wąwóz. Został uwolniony, strzała jednak nadal tkwiła w drzwiach wozu. Płacząc trzymał się za krwawiące ramię.
-Esste...szlag...muszę mówić w tym świńskim języku...- Dał się słyszeć głos za nim. Był spokojny, wyrachowany, w jego głębi można było usłyszeć jednak również radość, nienawiść i rządzę mordu. - Dokąd jechaliście, kim jesteście i kogo wieziecie.- Spytał elf odwracając młodzieńca twarzą do siebie.
Tyssen przyjżał się swojemu oprawcy. Był mniej więcej w jego wieku, miał 17, może 18 lat. Miał ciemno-brązowe włosy opadające na ramiona, na nich zobaczyć można było czarną chustę na której z kolei widniała futrzana czapka, takie jakie noszą szlachcice z Kaedwen i Koviru daleko na północy, ozdobiona czaplimi piórami. Od prawej górnej części czoła, pionowo w dół aż do szczęki ciągnęła się paskudna szrama szpecąca typową, kształtną, przystojną elfią twarz. Zielone oczy, również typowe dla eflów patrzyły na człowieka przebijając go spojrzeniem na wylot. Elf nosił zielono-czarną szatę przepasaną kilkoma pasami z błyszczącej brązowej skóry, gdzieniegdzie ubrudzoną błotem i poprzetykaną liśćmi dla kamuflarzu. Wysokie, czarne buty ze srebrnymi klamrami, oraz wilczą delię na plecach zapiętą złotym łańcuchem. Osobnik ten był bezsprzecznie elfem i należał do Scoia-tael, to jest do elfich bojowników walczących o wolność dla nieludzi. Na jego plecach wisiał przypasany do któregoś z pasów, piękny, czarny, chaftowany złotą nicią w piękne wzory kołczan na łuk wraz z kieszenią na strzały. Łuk również był niczego sobie, wykonany z czarnej wierzby, najlepszego surowca na łuk, kompozytowy, długi, musiał mieć okrutną siłę. U pasa zwisały dwie typowe elfie messery bez pochw, z ozdobnymi rękojeściami.
Elf nie był zwykłym Scoia-tael, na pewno był przywódcą tego komanda. Nie było to jednak zwykłe komando! Elf ten był chudy, ale nie wychudzony, bogaty strój i broń...liczebność komanda...śmiałość z jaką zaatakowali szlachecki orszak...i herby pokonanych przypięte do pasa przewieszonego na wskroś piersi oraz sam wygląd bandyty świadczyły tylko o jednym...Żołądek podszedł Tyssenowi do gardła. Ów Elf...to był Sheader Feowett zwany srebrnym wilkiem...postrach ludzi. Znany w Verden, Temerii, Brugge, Kerack, Cidaris Sodden i Keadwen ze swojego okrucieństwa. Chłopak był już pewien śmierci...postanowił jednak iść w zaparte.
-Nie twoja sprawa kpie...- Powiedział do elfa, z powagi słów jednak niewiele wyszło z powodu załamania się głosu żołnierza.
-Ha! Patrzcie go jaki hardy!- Krzyknął elf do swoich towarzyszy którzy łupili właśnie wozy z jedzieniem i kosztownościami. - Nie chcesz nam pomóc...szkoda, może darowałbym ci życie, wiec jednak że i tak się tego dowiemy, zginiesz na marne.- Tu zwrócił się do dwóch innych Elfów którzy zdzierali kolczugę z jednego z trupów. - Antre' sheash ean caed en sparle dem - Rzekł w śpiewnym, elfim języku. Elfy wzięły Tyssena pod boki i zaczęły ciągnąć za wzgórze. Młodzieniec wiedział że zbliża się koniec. Wykrzyknął więc: - Itrillo! Ratuj się! Uciekajcie! Ty psie ty [cenzura] ty parszywy...- Nie dokończył. Sheader podbiegł do niego wydobywając messer, lekką elfią szablę, i zamachnąwszy się, jednym, szybkim cięciem odrąbał Tyssenowi głowę.
Sheader dyszał wściekły. Szybko jednak opanował się, wypił łyk okowity, poprawił pas i podszedł do karety otwierając drzwi.
-Witam drogie panie, tutaj kończy się wasza podróż.- Uśmiechnął się promiennie spoglądając na baronówną. Dziewczyna była sparaliżowana ze strachu w przeciwieństwie do swojej matki która zaczęła się szarpać i kopać jednego z elfów który chciał wyciągnąć ją z pojazdu. W końcu udało się to, zaciągnęto ją za wąwóz. Itrilla nie widziała co zrobiły z nią elfy, domyślała się jednak tego ponieważ usłyszała pojedyńczy krzyk i dwa świsty przecinanego powietrza. Sheader nie wyciągał jej siłą, podał jej rękę pomagając wyjść z karety.
- Nie bój się, nie zabiję cię. Nie jestem dzikusem tak jak mniemają o mnie ludzie.- Znów się uśmiechnął.
-Z..za...zabiłeś moich rodziców...moją służbę...zabiłeś...zabiłeś Tyssena...- Powiedziała ze strachem w głosie.
-Hm...narzyczony? Wybacz. Ale sądząc po waszych zwyczajach, jesteś szlachecką córką a więc wybrano dla ciebie kogoś kto i tak nie będzie cię kochał, a ty jesteś tylko kartą przetargową. Jak klacz na targowisku.
Dziewczyna oniemiała...Elf myślał tak jak ona. Z jednej strony wymordował jej rodzinę...z drugiej jednak uwolnił od życia którego nigdy nie chciała wieść i od rodziny dla której była jedynie narzędziem, w dodatku źle traktowanym...
-Co ze mną zrobisz?- Powiedziała już spokojniej.
-Cóż, na razie wezmę cię ze sobą, potem zobaczymy, może wypuszczę? Daję ci słowo że nie zabiję cię, i będę traktował cię na tyle dobrze na ile jest to możliwe. My, Scoia-tael jak sama wiesz uważani przez was za terrorystów, za zarazę którą należy wyplenić, za wrzód na życi mówiąc prościej, musimy się ukrywać, walczyć o każdy kęs jedzenia, musimy zdobyć wszystko sami a nasze możliwości są bardzo ograniczone. Teraz na przykład jedziemy do Aedirn, tam zaszyjemy się przez jakiś czas.
-No cóż...nie mam wyboru...ale to daleko...
-Spokojnie, znamy skróty. Dojdziemy tam w ciągu kilku dni, poza tym mamy konie.
W tym momencie z tyłu wąwozu nadjechało kilku konnych elfów razem z nie obsadzonymi końmi.
-Jedziemy do naszej kryjówki w Mahakamie, dojedziemy tam najpóźniej jutro, odpoczniemy i ruszamy dalej, na wschód.- Rzekł do dziewczyny wsadzając ją na konia, on sam wskoczył po niej i złapał za wodze. Pobegli galopem w las. Itrilli trudno było się utrzymać, objęła więc swojego porywacza w pasie.
Zaszło słońce.